Środa 24 Stycznia 2024
- filippuczka
- 26 sty 2024
- 3 minut(y) czytania
Czwarta rano. Budzi mnie odgłos wiatru i deszczu łomoczącego o bananowce za oknem. Otwieram zasłony, mało co widać. Idę do gościnnego, otwieram drzwi na werandę (Jak to M nazywa, Rwandę, dysleksja w każdej formie i postaci). Deszcz siecze w bok i pod górkę. Widziałem coś podobnego w Kolumbii, ale nie tak zawzięte. Rynny dachowe nie wyrabiają. Mirka zostawiła pranie pod daszkiem chatki na tylnym ogrodzie. Nie mój cyrk nie moje małpy. Kręcę krótki filmik i wracam do łóżka. Zasypiam z miejsca. O 11 mamy mieć kontrolę w szpitalu. W drodze i 15 minut przed wizytą dowiadujemy się, że doktor jest chory i możemy sobie pogwizdać. Po raz kolejny jedziemy do Hot Afrika Pot. Może nam się uda. Wjeżdżamy na parking i pytamy ciecia czy jest otwarte. Otwarte, otwarte, proszę, proszę. Wchodzimy do środka. 10 członków załogi śpi na stołach. Jest 12:00. Pytamy pierwszej lepszej czy jest jedzenie. Jest. Poprosimy rybę i kozę. Nie ma. To co jest? Kura. To kurę. Dobra ale za 30 minut. E, nie. Chyba już tam nie wrócimy. Miejsce to ma bardzo krótki czas wydawania jedzenia. Pomiędzy 13 a 15. Kij w to jedziemy do Dream (marzenie). Pierwsza knajpa, w której jadłem zaraz po przylocie. Niebezpiecznie blisko centrum, ale dajemy radę i korki nas nie dotyczą. Parkujemy. Każdy róg w Kampali ma swojego parkingowego z przypadku. Taka opcja na dorobienie. Obierasz sobie miejsce i pomagasz parkującym wjechać i wyjechać machając łapką pomimo tego ze z przodu i z tyłu jest po 3 metry miejsca. Taki urok. A potem wychciewasz pieniądze za pomoc. Równowartość złotówki, nie zbiedniejemy. Wchodzimy na górę. Restauracja jest mega obskurna ale jedzenie jest dobre. Obsługuje nas młoda dziewczyna. Pytamy, czy są otwarci i czy jest wszystko na menu. Tak i jest. Ok, to poprosimy wołowinę i rybę. Wraca. Nie ma i nie ma. To co jest? A, to to i tamto. Dobra to weźmiemy co nam mówisz. Spoko. Znowu wraca. Nie ma tego a drugie za godzinę. Nosz. Poprosimy 2 talerze jedzenia, byle co. Ok. W końcu dostajemy Jakieś mięso, ryż, matoke, poszo, sos. Jesteśmy głodni jak wilcy. Mamy to gdzieś co to jest. Ta sama sytuacja z napojami. Dziewczyna lata w te i z powrotem. Nie wie co się dzieje, nikt jej o niczym nie poinformował. Mój wewnętrzny menadżer gastronomii już dawno powiesił się w lodówce. Dziewczyna zedrze sobie stawy w takim tempie. Na koniec przychodzi ubrana w chustę muzułmańską. Nie wiem jak ona się nazywa i w sumie dobrze mi z moją ignorancją. Tylko czemu nam się wcześniej pokazała bez? Muzułmanów jest tu trochę, są meczety, ale dobrze się dogadują z katolikami. Bardzo wszystko jest zrelaksowane. Jak jest ciepło to nikomu się nie chce kłócić. Usłyszałem od znajomego, że podczas ramadanu spada sprzedaż alkoholu i wieprzowiny. Nie wiem czy potwierdzone ale jestem w stanie uwierzyć. Rachunek i uciekamy. Mamy dość gastronomii na dzisiaj. Chyba musimy obstać przy Yaya bo tam nigdy nie ma problemów, a obsługa jest na wysokim poziomie. Wracamy do samochodu, na pudle naszego pikapa siedzi nasz zbawiciel parkingowy i rozprawia z 2 innymi kolegami. Masz złotówkę, i sio, i a kysz. Dom. Momo idzie w kimę bo za dużo węglowodanów. Ja zdzwaniam się z Zackiem na ploty o Londynie. Maria G’s, mój poprzedni pracodawca idzie na dno i wymieniają firmę która będzie to prowadzić. Uciekłem w najlepszym do tego momencie. Bo by mnie na 100 procent zwolnili/zredukowali. M wstaje z bojowym nastawieniem i idzie szukać właściciela baru, który nam umila żywot od ponad dwóch tygodni, od północy do 6:30 rano. Wraca, w pewnym sensie z kwitkiem. Dostał numer właściciela, ale typ nie odbiera. Powiedział ładnie załodze, że mają spasować z basem albo będą inaczej gadać. Dodatkowo ma zamiar przejść się do lokalnego przedstawiciela władz który zajmuje się sprawami dzielnicy. Nie policjant, nie dzielnicowy. Jakiś taki pseudo wójt. Jemu też chce dać do słuchu. Jak nic nie pomoże to wyśle wojskowych od Sankary, żeby sobie z nimi ładnie porozmawiali. Zobaczymy co wyjdzie ze straszenia starszym bratem. Na kolacje mamy wieprzowinę z grilla. Buduję improwizowany ruszt w ogrodzie z płytek brukowych i ex-marmurowych blatów kuchennych. Zjawia się Alfa-Bravo. Tak M nazywa Ivana. W sumie nie wiem czemu. Jakiś farmazoniasty wojskowy żart. Ja próbuję rozpalić grilla, Nie słucha się mnie. Węgiel jakiś dupiaty. Wachluje chyba z godzinę. Zalewam to olejem, żeby zaczęło kapać i podsycać ogień. Zbyt dużo czasu spędziłem na 5 szaszłykach. Reszta zrobiła ryż i jakieś curry z soczewicy. Wszyscy już pojedli a ja jak debil stoję nad tymi patyczkami. Mojżesz odwozi Mirkę do domu a ja dopiero co siadam do jedzenia. Z jednej strony spalone, z drugiej półsurowe. Muszę kupić normalnego grilla.
Comments