Poniedziałek 29 Stycznia 2024
- filippuczka
- 30 sty 2024
- 3 minut(y) czytania
Wstaje wcześnie i lecę na południe Kampali. Mam spotkanie z panem od etykiet termokurczliwych. Maglowaliśmy się dwie godziny. Różne rozmiary. Jak co będzie wyglądało, jak się skurczy, jak kolory się będą zachowywały. Dużo technikaliów. Oprowadza mnie po fabryce. Bardzo europejskie podejście do klienta. Pokazuje maszyny. A ta z Niemiec, a ta z Polski. Przedstawia mnie pani z działu marketingu, która od teraz zajmie się moją sprawą. Sympatyczna kobieta pod 30. Wymiana mejli i telefonów. Za parę dni będzie wycena. Ok nara. Mojżesz dzwoni, że jest gotowy na ostatnia odbiórkę ze szpitala. Lecę pędzę, bo mamy o 14:00 spotkanie z hydraulikiem. Załatwiamy wszystkie sprawy, płacimy, uciekamy. W aucie podsumowanie wczorajszego dnia i mojego starcia z policją. M twierdzi, że łapówki nigdy więcej niż 20,000. Jak wychciewają więcej to proś o przejazd na najbliższy posterunek. Następne porady to straszenie, że stracą pracę, że mam dzwonić do Moniki albo Methoda z miejsca a oni to ogarną. Stwierdza ze dałem się oszwabić, ale też że muszę się z nimi nauczyć obchodzić. Policjant to jest tutaj dobra fucha. Od godzin porannych każda droga jest obstawiona sztabami ludzi, którzy próbują cię zatrzymać za różne przewinienia. Są dobrzy w tym co robią, ale bardzo tendencyjni. Wiedzą, gdzie są punkty w których oznakowanie jest bardzo umowne. Zatrzymują, żeby wyciągać pieniądze, od miejscowych dostają max 1000/2000. Najśmieszniejsza jest hipokryzja. Motorów nie zatrzymują, nigdy. Bo by ich otoczyli i pobili panowie z body. Bodziarze, nie zatrzymują się na światłach, nawet jak policja stoi zaraz obok. Bezczelnie. Nie mają świateł, ubezpieczenia, hamulców, wszystko jest rozklekotane i stanowi zagrożenie dla życia. Gdzie tam. Auta łatwy cel. Nic trzeba nauczyć się z tym żyć. Komuno witaj nam. Można mnożyć jak miejscowi łamią przepisy. Skrzyżowania to pusty śmiech. Najgorzej jak na środku stanie policjant i zacznie kierować ruchem. Większy burdel jak bez. Ludzie radzą sobie doskonale bez. Jak zacinający się zamek w kurtce. W końcu zapniesz. Z policjantem nie ma zamka, nie ma kurtki. Jest gwizdek. 13:59 jesteśmy pod bramą. Oczywiście że chłop się spóźnia. Na co ja liczyłem. Po pół godziny dzwonie. Kaj pan je? W okolicy, zara bede. Przyjeżdża na bodzie. Oprowadzam po domu i pokazuje co ma zrobić. Mówię mu, gdzie miałem problemy i gdzie się odbiłem od ściany. Bo dom zbudowany tak że wszystkie rury są w murach, więc nie sposób wyśledzić połączeń. Pomimo że chciałem mu pomóc powtarza dokładnie te same kroki i błędy. Nie wierzy mi, chce się sam przekonać. Po godzinie drapania się po głowie. Poddaje się zaczyna mnie słuchać. Rysujemy plan akcji. M mówi, że spotkamy się w środę w sklepie. On przyniesie listę my kupimy. Taki lokalny zwyczaj, żeby cię nie oszwabili na cenach materiałów. Potem tylko płacimy za robociznę. Pan się zbiera a my lecimy do Cafe Javas. Jedna z lepszych restauracji w Ugandzie. W sensie nie jakaś molekularna, ale z dobrą obsługą i solidnymi porcjami. Menu jest bardzo europejsko-angielskie. Szczerze nie wiem co wybrać, bo w Anglii nawet bym nie wszedł. Kanapki, burgery, sałatki, skrzydełka, mięso z ziemniakami, pizza. Wszystko na raz. Biorę steka. M się śmieję, że zapomniałem, że czarnoskórzy nie rozumieją stopni wysmażenia. Biorę półkrwisty, niech się dzieję co chce. M idzie w rybę. Porcje wielkie jak chu chu. Dostałem 2 steki. Cienkie na mniej niż centymetr. Jakaś dziwna partia krowy. Nie potrafię orzec. Ale jest krwistawy w środku. Nie mam na co narzekać. Kupa ziemniaków puree, jakaś tam sałatka plus smażone platany. Pękam w szwach. M podziobał, reszta na wynos. Jeszcze za szybko na takie ekscesy. Godziny szczytu, wyjazd na szybką szamkę zamienił się w 3 godzinną wyprawę na Kilimandżaro. W końcu w domu. M bierze manaty i odwożę go do Moniki. Chce tam zostać i wydobrzeć. Mirka będzie się nim opiekowała. Dodatkowo ma tam kanapę, na której może spać wyżej, lub zwinąć się w kłębek jak jeż. Panowie od śmieci zjawili się pod wieczór i ogarnęli wszystko co zalegało. Nareszcie. Mam plan produkować jak najmniej śmieci. Wszystkie kartony będą palone. Organiczne idą na kompost. Plastiku za chwile nie będzie, bo będziemy mieli swoją wodę pitna. Myślę, że dam radę być na zero. Wchodzę do domu. Mirka właśnie wychodzi. Patrzę co nagotowała. Makaron z sosem pomidorowym. Suchy, prawie jakby go wyciągnęła z paczki i wcale nie zalała wodą. Sos jest tylko wspomnieniem. Tragedia. Obieram ananasa, bo nie chce mi się nic gotować a też za bardzo nie jestem głodny. Jest tak dojrzały że przez chwile wydaje mi się że ma w sobie alkohol. Dziobię ćwiartkę, reszta na jutro. Wcześnie do łóżka, bo jutro gdzieś jedziemy.
Comments