Środa 10 Stycznia 2024
- filippuczka
- 15 sty 2024
- 6 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 17 sty 2024
Witamy w nowej rzeczywistości. Noc była ciekawa. Dowiedzieliśmy się, że mamy sąsiadów. Nasz dom znajduje się w odległości dwóch budynków od głównej drogi. Przy drodze normalnym sumptem w Ugandzie wszyscy wystawiają swoje biznesy. Wystarczy, że masz 2 zydelki i jakiś owoc albo warzywo i już możesz prowadzić firmę. Obok sklepów co jakiś czas można spotkać bar. Pomieszczenia ekskluzywne 2 na 2 z głośnikami wielkości 2 na 2. Jak coś reklamujesz ma być głośno. Ma napierdalać. Bez tego nie zwabisz klientów. Także impreza rozkręca się około północy kończy się o 6:30 rano. Nie ma zmiłuj. Niedziele, wtorki, święta, jest łupanka. To już nawet nie chodzi o głośność, ale o bas, który penetruje cię jak Rocco Silfreddi. Już wiemy że będzie przejebane. Złapaliśmy trochę snu do godziny 9:30. Budzi nas Monika robiąc porządek ze służbą i całym tym bożym światem. Śniadanie na stole. Mango, arbuz, matoke (banan) z awokado. Dochodzi do mnie, że nigdy w życiu nie jadłem owoców lub awokado które rozpuszcza się jak masło. Mózg rozjebany. Musimy uciekać do Salabad. Taka spółka która zajmuje się przewozem dóbr i towarów pomiędzy pierwszym a drugim a trzecim światem. Kierowca plus nas troje. Firma znajduje się w samym centrum Kampali, żeby się tam dostać będziemy musieli się przecisnąć przez ściany ludzi. Nasz kierowca jest zaprawiony w boju i w oczach widać PTSD, nic go nie zaskoczy bo jest martwy w środku. Stoimy przed kompleksem budynków które wyglądają jakby architekt rzucał kością przy doborze każdego materiału, potem przyszedł Hitler i powiedział że ma to być wielkości placu paradnego w Norymberdze a potem przyszedł Stalin i powiedział że wszystko ma być roz-job-twoju-mać-one. Czekamy na Monikę aż wróci z jakimiś zasłonami. Wydaje mi się że ma lekko skrzywione na punkcie zasłon. Ściany ludzi, nie widać nic zza tłumu, oblewają i otaczają z wszystkich stron, co chwilę można wypatrzyć perełkę jeżeli chodzi o ubiór. Proponuje zmienić nazwę z Afryka na Eklektyka, tylko trochę to zbyt burżuazyjne. Inaczej, jakby ktoś kaktusa przeciągnął po sklepie z używaną odzieżą, co się przyklei to na siebie. Robiłbym częściej zdjęcia gdyby nie to że ciągle jestem strofowany żebym zamknął okno albo nie wyciągał telefonu. Bo wyrwą, jak to M nazwa, nindże. Perełka się pojawiła znikąd. Chłop na oko 190cm wzrostu, 130kg całkowitej masy ciała. Trochę jaśniejsza karnacja od wszystkich. Jasne jutowe szorty do kolan, podarte tu i tam. Na nadgarstkach i kostkach kajdany z resztkami szekli i łańcuchów. Boso. Wokół szyi i pasa sznury z zawieszonymi pazurami i kłami lwów oraz dziobami ptaków drapieżnych. Na ciele blizny, masa blizn. Twarz pocięta na policzkach wertykalnie. Bicepsy z wydłubanym wzorkiem 5 na 5 dużych kropek-blizn. Grube blizny wokół ramion z obu stron, tam gdzie ręka przyłącza się do torsu. Jakby chciano ukazać że te ręce próbowano mu odciąć. Szaman voodoo, lub z braku lepszego tłumaczenia wiedźmi doktor (Witch Doctor). Na sto procent ma komórkę w kieszeni. Drepce powoli do przodu, strzela wzrokiem w różne strony, lubi uwagę. Powoli za nim zbiera się mały tłumik. Moi bogobojni współpasażerowie topią się w fotelach i próbują być nie zauważeni, cichcem robiąc znaki krzyża na czole. Ja w środku chcę wyjść i sobie zrobić fotkę z typem bo mnie zabobon za bardzo nie obchodzi. Ale oczywiście poinformowano mnie szybciutko że chyba mnie pojebało. Zasłony odebrane. Jedziemy się cisnąć w tłuszcze. Bo gdzie my z buta, co my, jakieś parobki? Rozpychając ludzi na boki terenówką 4x4 przecisnęliśmy się przez centrum handlowe. Kupić można wszystko. Sklepy oferują na raz burki lub abaje i zaraz obok stringi i biustonosze z bardzo małą ilością miejsca na wyobraźnie. Garnki, miski, kury, pomoce domowe, motory, kozy, zioła i przyprawy. Szwarc mydło i powidło. Przejechaliśmy jakiś kilometr w pół godziny. Salabad. Odbieramy nadany z Anglii filtr i przy okazji jesteśmy informowani że 3 pozostałe paczki dojadą kiedyś tam, więc proszę przyjechać kiedyś tam. Spoko spoko, nie ma problemu. Będziemy musieli się przeciskać jeszcze raz. Filtr na dostawczaka, ma być dowieziony. Jak, nie mam pojęcia, bo podano bardzo przybliżony adres. Całe gro było pewne że dojedzie, także ja im się w kompetencje nie mieszam. Szybka przerwa w restauracji Dream, nazwa, zupełnie przypadkowa. Jedzenie dobre, gotowana twarda kura z mieszanką podrobów. Pyszna zupa z mięsem, chociaż jakoś nie naszło mnie na skrzętnie zaplecione jelitko. Oczywiście do tego matoke i gorzka czerwona zielenina. Dobry lancz. Jedziemy do domu bo mamy się spotkać z innym kirerowcą. Filtr już na nas czeka. Do teraz nie wiem, jak oni trafili. Odbiera nas Davin w obsranej przez ptaki wielkości strusia Hondzie coś tam, nie wiem, bo napis też obsrany. Niby terenówka. Facet otyły, znaczy ma kasę. Chłop zajmuje się prawem związanym z nieruchomościami. Ogarnia sprawy gruntowe przede wszystkim. Sympatyczny chłopak z dobrym angielskim. Jedziemy do Sankary. S mieszka praktycznie w centrum Kampali. Ale to nic nie znaczy, dojazd do domu wygląda jak tybetańska wioska z takimi samymi stromiznami. Podjeżdżamy pod bramę i nasz kierowca idzie ogarnąć typa. Dom podniszczony i pytam M czemu S mieszka w takiej dziurze skoro tatuś pierdzi na złoto? Bo jest młody i mu wisi, plus próbuje wyrwać się z cienia ojca. Rozumiem wszystko. Pięć małych białych piesków wygania Davina zza bramy. S wyskakuje i wita mnie jakbyśmy się znali 100 lat. Zaprasza do środka. Młody chłopak na oko nie więcej niż 30. Sympatyczna twarz z zawsze lekko szubrawczym uśmiechem. Również lekko otyły. To znaczy na standardy europejskie to na pewno otyły. Na afrykańskie, tylko lekko, próbuje mniej żreć. Sankara jest prawnikiem na ostatnim roku studiów i podlega pod biuro prezydenckie. Radzi sobie dobrze balansując na linie uplecionej z ciężkiej pracy i grubych węgorzy korupcji. Dopiero zaczyna karierę i szuka różnych źródeł dochodu. Dlatego skumał się z Mojżeszem. M siedzi w aucie, ja idę do środka, nie żeby zobaczyć dom. Z miejsca przechodzimy do biznesu. S w jakiś dziwny sposób ma piecze nad jedną z wielu szkół podstawowych. Szkoły w Ugandzie to kopalnia pieniędzy. Jego żona zajmuje się organizowaniem żywności dla około 400 uczniów a oboje z zamiłowania lecz bez jakiejkolwiek wiedzy próbują piec chleb. S dowiedział się że niespełna pół roku temu udało mi się opanować sztukę pieczenia chleba na zakwasie. Po pół roku niepowodzeń. O tym może kiedy indziej. Wciąga mnie do pomieszczenia z wielkim piecem do chleba na prąd. Ale nie to chce mi pokazać. Wyciąga pojemnik z zakwasem i pyta co sądzę. Wszyscy piekarze kochają swój zakwas ale S nie był do końca przekonany. Wsadzam palec i próbuje. Kwaśny, trochę za bardzo. Pytam, czy urósł dwa razy przez noc. Ponoć tak. Wygląda na to że jest ok. Obiecuje że podzielę się swoim zakwasem który przywiozłem z Anglii. Szybkie zapoznanie z żoną, bodajże Selim. Pani z krajów gdzie pisze się od prawej do lewej, poznana na tinderze, miłość życia, starają się o dzieci. Pakujemy się do samochodu i lecimy na farmę od ojca S. Po godzinie jazdy i ucieczce z centrum jesteśmy u celu. Ziemia położona na jednym z wielu wzgórz regionu Buganda. Parkujemy przed małym kompleksem szklarń zrobionych z siatki. Poznajemy herszta bandy rolników. Kolejny wielki żylasty chłop. Policzek wymierzony od któregokolwiek z nich oderwałby głowę. Stopy przystosowane do warunków rajdu Dakar, jakby ktoś go chciał pokonać z buta. Na farmie nie ma wielu zabudowań, jakiś szałas dla załogi, duży kurnik i półotwarty chlew. Oglądamy szklarnie, ewidentnie brakuje odpowiedniego managementu. Trochę smutne są owoce ich starań. Papryki jakieś takie byle jakie i cała reszta też byle jaka. Pomidory smętne, jarmuż popalony od słońca, kalafior się wstydzi pokazać. Jedynie ziemniaki się pięknie prężą, bo wiele im nie trzeba. Ciekawostka, wszystkie ziemniaki nazywane są tu Irish (want some irish?) (irlandzkie). Idziemy w górę wąskimi ścieżynkami pomiędzy bujną roślinnością i kopcami mrówek wysokości półtora metra. Oglądamy kurnik i chlew. Nie najlepiej się to prezentuje. Świnki skurczyły się ze 100 do 20, jakaś choroba je wybiła. Zwracamy uwagę na brak higieny. Będzie trzeba to wszystko wywrócić do góry nogami. To miejsce będzie naszą próbą wkręcenia się w dobre stosunki z ojcem S. Wracamy po zmroku. Godzina 19:30, noc przychodzi znikąd, jak ucięte nożem. Wracamy przez wioskę w której odbywał się targ kiedy jechaliśmy w tamtą stronę. Targ różni się od zwykłego dnia tym że jest jeszcze więcej ludzi a szmaty rozrzucone są jeszcze bardziej i jeszcze wszędziej. Jeżeli jest to w ogóle możliwe. Cała scena odbywa się wokół ronda. Przyklejony do szyby obserwuje jak wszyscy sprzedawcy wyposażeni w podłużne ledowe latarki jak wielkie świetliki, falujące z tłumem próbują oświetlić swoje towary. Zostajemy podrzuceni pod restauracje o nazwie Yaya. Wytłumaczyłem co to znaczy po Polsku, ubaw po pachy, M zaczyna wklejać jaja wszędzie, gdzie się da w zdaniu. Spotykamy się z Moniką i jej dwoma koleżankami. Zamawiamy wieprzowinę gotowaną w liściach banana z matoke, zieleniną, pomidorami i gorzkimi owocami podobnymi do agrestu. Pyszne, koszt nie więcej niż 5 funtów angielskich, wyskie ceny jak na Ugande, ale Yaya są wykwintnym projektem. Zmęczeni jak psy zostajemy odwiezieni do domu. Muzyka już napierdala. Kij w to, śpię jak zabity. Dalej się nie rozpakowałem.
Czy to możliwe, że nazywają ziemniaki Irish od wielkiego pomoru w Irlandii znanego potocznie jako 'potato famine'?