Wtorek 23 Stycznia 2024
- filippuczka
- 25 sty 2024
- 3 minut(y) czytania
Obudziłem się sam z siebie. Żadnej muzyki, żadnego sprzątania, szurania, krzątania. Błogość. Dzień się dobrze zaczął. A zrobię sobie ryż na mleku, chyba ostatnio jadłem jak miałem 7 lat. Pierwsza partia, mleko się ścięło. A bo pewnie otwarte a tu ciągle pomiędzy 26 a 30 stopni. Nic to otwieram świeże, znowu to samo, szlag. Próbuję całą resztę, wszystko skwaszone. Teraz domyśliłem się czemu wszyscy mrożą mleko. Tutaj za bardzo nie ma UHT. Chyba czas zrobić domowe masło. Ogarniam nowe mleko i po raz trzeci zabieram się za to samo. W końcu. Daje kolejne cudo naszym pomocom domowym. Nikt nie wie co to się dzieje, ale wszystkim smakuje. H od wczoraj przesiewał mąkę. Był na ¾ worka o 11 rano. Zaczynam nowy chleb. Wielkie nadzieje, mało wiary. Sądząc po ryżu pewnie też pójdzie w diabły. Po godzinie obróbki już widzę, że nawodnienie za duże, gluten nie chce współpracować po raz kolejny. Nie robią się tzw. okienka. Okienka to takie zjawisko jak chwytasz krawędź ciasta w opuszki i ciągniesz do góry. Powinna utworzyć się membrana przepuszczająca światło. Tutaj mógłbym przepuścić piłkę do rugby, bo się rwie jak z Rwandy. Taki żart lokalny mojego autorstwa. Czekam na spotkanie online o 14:00 z panią z Łodzi co drukuje etykiety. O 13:59 cały Internet idzie się paść. Zobaczyłem panią etykieciarkę na 2 sekundy. Powinienem zrobić Mojżesza. Iść do łóżka, bo wiem, że dzisiaj się nic nie uda. O wilku mowa. Wilk dzwoni, żeby go odebrać ze szpitala. Znowu go wypuszczają. Zbieramy jego manaty. Żartuje z pielęgniarką, że widzimy się za 6 godzin. Mo nie docenia mojego poczucia humoru i każe mi się wypałować. Jesteśmy głodni, M zna knajpę o nazwie Hot Afrika Pot. Niby 7 minut drogi od szpitala, ale sieć nieoznakowanych dróg jednokierunkowych robi z tego przedsięwzięcia misję na biegun południowy. Siadamy przy kiwającym się stole. Przesiadamy się do następnego, też się kiwa. Wszystkie się kiwają. Poprosimy jedzenie. Nie ma jedzenia. To co jest? Nic nie ma. Super kabaret. Jedziemy do knajpy od rodziny Ivana i Diany. Przepastny grunt w samym sercu Kampali. Pełno małych murowanych chatek, jedna duża sala bankietowa. Typowo weselne ustawienie. Dzisiaj mają bufet, bierz co chcesz skasujemy cię na końcu za to, co myślimy że wziąłeś, bo nikt niczego nie kontroluje. Mo wykłóca się z kelnerem o zupę, bo chce go skasować za porcję więcej niż za mięso. Czy coś, nie słucham. M lubi się przekomarzać z kelnerami i taksówkarzami, takie hobby. Dobija do nas Ivan z dziećmi. Chłopak i dziewczyna około 13-14 lat. Przeinteligentne zbóje. Jo (ona) i Gideon (on). Lubię imię Gideon. Gadamy o anime i o ich punkcie widzenia na otwarcie biznesu w Kampali. Jednogłośnie stwierdzają ze smażalnie kurczaka a’la KFC to kopalnia złota. Mają dużo racji. Bardzo dorosłe dzieci. Ivan co chwila się przewija w naszym życiu. Żona Dianah trzepie kupę siana w farmakologii. On jest tatą domowym. Nie musi za bardzo pracować, zajmuję się dziećmi i domem. Z zamiłowania jest religioznawcą/teologiem, chciał być księdzem ale rozpusta miała lepsze menu. Ma dużo opinii na różne tematy, szczególnie związane z różnymi religiami. Najczęściej bardzo kontrowersyjne. Lubię z nim gadać, bo nie ma obrażania się tylko jazda z faktami posypana odrobiną hipokryzji. Zjadłem talerz wszystkiego co mi bufet miał do zaoferowania. Ivan poszedł w ciężki temat i opędzlował krowią stopę. W życiu nie widziałem tyle chrzęści. Nie brzydzę się jedzenia, ale to jest kompletnie nie moja bajka. Chociaż moje kolano by podziękowało pewnie za tyle kolagenu i żelatyny. Pojedli to spadamy. Przy wyjściu spotykamy właściciela restauracji. Kolejny Moses. Zapewniam, że jak z jednym Mojżeszem mi nie wyjdzie to się zgłoszę menadżerować jego restaurację. Ha ha, chyba nie. Wracam do domu w pół śnie. Mirka skończyła prać, składać, suszyć. Prosi o odwóz. Walizka na pakę. Wyjeżdżamy z bramy. Po 500 metrach Mirka się flaguje, że nie ma kluczy. Do domu, nie ma. Znowu na zewnątrz, spytać mamę Mirki, Nie ma. Znowu do domu. Przeszukania. Są, znalazły się w walizce. Łącznie 3 razy kołowaliśmy. Wyjeżdżam mając już serdecznie dość wszystkiego, na szczęście Monika mieszka niedaleko. Odstawiamy Mirie pod blokiem. Oczywiście muszę jej pomóc wtargać bagaż na górę bo jest większy od niej samej. Nara, nara. Spadamy. Znowu jest późno. O dziwo M się dzisiaj nie porzygał. Zbiera się na deszcz.
Comentários