top of page

Sobota 13 Stycznia 2024

  • filippuczka
  • 15 sty 2024
  • 5 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 19 sty 2024

Ciężka noc pod znakiem perystaltyki jelit. Nic to, I tak Afryka obchodzi się ze mną łagodnie. Czekamy na Davina. Odbiera nas dość wcześnie ze swoim ziomkiem/służącym, który najprawdopodobniej nie mówi, albo mu się nie chce. Parę minut przed ich przyjazdem dołącza do nas Kenneth. Pakujemy się do auta i lecimy po raz kolejny na farmę Sankarów. Kenneth jest interesującym człowiekiem. Farmer z zamiłowania. Wytrenowany w Kenii, uznał, że studia na nic mu się nie przydadzą i woli bardziej praktyczne podejście do kariery. Niski, chudy z bardzo odznaczającą się charakterystyczną dla Ugandy manierą mylenia R z L. Dla nich to ta sama litera. Dokładnie tak jak Japończycy (Herro mistel Firrip). Davin prowadzi co oznacza że pędzimy na złamanie karku i jakby sami bylibyśmy własną eskortą. Zatapiam się w rozmowę kwalifikacyjną z naszym przyszłym menadżerem farmy. Zagłębiamy się w technikalia, cała reszta samochodu milczy słuchając naszej gadki. Nie wiem skąd, nagle wzięła mi się wiedza o rolnictwie. Myślę że czytanie o hydroponice i aquaponice (dwie różne rzeczy) przy okazji hodowli marihuany oraz ziół i warzyw, plus obejrzenie 2 sezonów farmy Clarksona wystarczyło żebym zmylił wszystkich że mam doktorat z uprawy ziemi. Facet ma wiedzę przeogromną i to mi imponuje, lubię takich ludzi. Dojeżdżamy na miejsce. Ulewa zmienia krajobraz całkowicie. Czerwień gleby z przyprószonego łososia zmienia się w krwistą wiśnię. Ja w klapkach. Podjechaliśmy od tyłu, od strony chlewika i kurnika. Stoimy pod drzewem awokado. Rozdeptujemy owoce na soczystą miazgę, tyle tu tego, aż żal. Ponoć dają awokado świnkom. Przynajmniej się nie marnuje. Stoję przy aucie i czekam aż ktoś zechce się ruszyć w jakąś stronę. Słyszę ssssss. Dziura w kole. Kierowca podszedł, skwitował, aaa mała, kij w to. Ty się znasz lepiej. Kenneth prowadzi nas do świń. Jest przerażony warunkami w jakich żyją. Planuje hodowle na trocinach. Szkoda mi świnek, więc w środku chcę, żeby jak najszybciej ktoś się tym zajął. Wsiadamy i podjeżdżamy do szklarń. Obchodzimy cały teren i dostajemy wstępne info, że cała przestrzeń pomiędzy szklarniami a zagrodami dla zwierząt jest nasza. Na razie rośnie tam kukurydza, ale mogą to zaorać jak tylko damy im zielone światło. Dużo ziemi, bardzo dużo ziemi, my na razie potrzebujemy 5 akrów. Dostaliśmy jakieś 20. Jeszcze pół godziny szwendania. Kolejny telefon. Zmiana planów, kukurydza zostaje. Proszę skierować swój wzrok na południe od szklarni. Pole bananowców, od 5 lat nikt tam nic nie sadził więc zdziczało. Banany mają to do siebie, że najlepsze plony dają zaraz po zasadzeniu. Toteż jak się ścina kiść to można równie dobrze ściąć cały krzak/drzewo. Nową sadzonkę sadzi się zaraz obok starego korzenia. Skąd to wiem, nie wiem. Pole bananowców jest jeszcze większe i skierowane na południe w dół stoku. Podoba się wszystkim, bo łatwiej o nawodnienie. Kenneth się napatrzył i zrobił wystarczająco notatek. Możemy jechać. Ja jestem umorusany do pasa, już nawet się nie staram. Na japonkach po 3 kilo gliny. Czekamy. Na co nie wiem. Obsługa farmy zaczyna znosić rzeczy. 4 kratki jajek, cała wielka kiść banana (matoke), cały korzeń kassawy, też wielki, pęczki ziół, liście banana. Zdałem sobie sprawę, że Davin został wysłany na rodzinną farmę na zakupy. Przynajmniej zapłacił rolnikom. Po pół godziny szabrowania bagażnik został zawalony do samego szczytu. Wracamy testując napęd 4x4. Nasz kierowca nigdy z niego nie korzystał i nie wie jak się go wrzuca. Szybkie guglowanie i zamieniamy się w czołg. Nie wiem czy to dobrze, że daje mu nowe zabawki. Nie podoba mu się, bo za dużo trakcji a on lubi jak mu się auto ślizga, ech.  Po drodze dowiadujemy się, że Ema został tymczasowym prezydentem kraju. Ja i Mojżesz tylko wymieniamy spojrzenia.  Wracamy do domu w miarę wcześnie. Czeka na nas samochód Moniki, będzie nasz przez najbliższy tydzień, bo ta wybiera się do Kenii. Pierwsza przejażdżka z M, sami bez obstawy, jedziemy do Carrefoura na europejskie zakupy. Sklep dziwny, niby wszystko jest, ale jednak nie. Tak jakby ktoś był raz w zachodnim supermarkecie, poprosił swoje dziecko o namalowanie co widzi, a potem próbował z tego odtworzyć sklep. Jakoś tak pełno, ale pusto. Kupujemy wodę i wybielacz. Dom potrzebuje gruntownego zalania chloro-podobnymi substancjami. Wracając zostajemy zatrzymani przez patrol policji. Z policją jest tu śmiesznie. Zawsze wychciewają pieniądze. Tak zwany CHAI. Jak kierowca jest miejscowy to gadka jest dłuższa i zawsze trzeba dać. Jeżeli za kierownicą jest Mo i ja jako pasażer chłopaki się wycofują. Moja biała gęba i Cockneyowy angielski Mojżesza wystarczają, żeby panowie dali sobie siana. Tu się nie rusza białych. Muzungu – biały człowiek, określenie nie pejoratywne. Mam muzungu pass. Jedziemy na obiad do miejsca które M nazywa klubem poselskim. Miejsce jak wiele dookoła, szeroka ulica wchodząca w ślepy zaułek. Tereny pseudo fabryczne z samymi szkieletami budynków. Jedna mała restauracyjka/sklep chowie się przed wzrokiem przechodniów. Na wąskim skrawku zieloności poukładane są byle jak stoły i krzesła ogrodowe. Jest już ciemno. Mamy spotkać się z jakimś wysoko postawionym prawnikiem. Miejsce przyciąga wszystkich polityków z Kampali. Dlaczego? Chyba dlatego że zadupie, mało świateł i intymnie. Dostajemy kupę porad od Ezry. Jakoś nie ufam chłopu. Niby chce pomóc, ale wyczuwam nutkę chęci przenicowania nas. Ezra musi uciekać, na odchodne prosi Mojżesza o 5 milionów szylingów pożyczki (jakieś 1000 funtów). Wielki mi prawnik-biznesmen. W sumie dobry, bo nie chce ryzykować własnym kapitałem. Potem dowiaduje się, że to jakiś kuzyn od Moniki. Chyba go więcej nie zobaczymy. W międzyczasie dosiada się do nas właścicielka restauracji. Miejsce nazywa się JJ. Bawi mnie to ze względu na kota którego miałem przyjemność poznać, który miał tak samo na imię i był plasterkiem na wszystkie bolączki. Wystarczyło sobie tylko go wetrzeć w twarz. Gadka szmatka z panią J. Generalnie robimy risercz na temat nawyków barowych kobiet w Ugandzie. Na pierwszym miejscu plasuje się gin, słodki najlepiej, beefeater różowy panuje na salonach, bez lodu, tak po prostu w whiskówce. Potem słodkie wino, najlepsza marka 4 cousins. Potem koktajle. Na samym końcu piwo, bo tanie. Schodzimy na fakt że nie piję. Ona próbuje mnie przekonać, że też nie pije. Cydr przed jej twarzą oznajmia zupełnie odmienny stan rzeczy. Ezra doskakuje co chwile i próbuje mnie z nią zeswatać. Ona tylko co chwila: gdzie tam ja, ja za gruba dla muzungu, muzungu lubi szczupłe i białe, ja niegodna, i tak dalej i tak po kolei, za którymś razem zrobiło się to nudne. Dostaliśmy zapewnienie, że nasza marka będzie super działać na tutejszym rynku i że na pewno nam się uda i ze wszystko będzie jak w bajce. J musi uciekać do swoich znajomych, gdzie już leje się gin. Ucieka, żeby się przypadkiem nie napić. Wracając do domu dostajemy telefon, że nie ma prądu. W naszym domu mamy takie magiczne pudełeczko, które jest podłączane do byle jakiego kontaktu które to wskazuje, ile ci pieniędzy zostało na koncie. Dzwonimy do Sankary żeby ogarnął bo my jeszcze nie mieliśmy czasu żeby się porządnie w domu wysrać. W domu wszyscy siedzą jak sowy po ciemku. Mamy kod, przychodzimy w pokoju ze światłem i ogniem, w oddali białe gołębie. Dzieciaki mogą w końcu naładować telefony, żeby tiktok mógł dalej im prać mózgi. Padam na ryj, cały czerwony, jutro będę szorował odwłok, opona pewnie dalej syczy.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Środa 31 Stycznia 2024

Szczęśliwe dni nadeszły nam jak manna z nieba. Od północy sraczka jak Old Faithful w Parku Narodowym Yellowstone. Noc poprzerywana....

 
 
 
Wtorek 30 Stycznia 2024

Planujemy ogarnąć się wcześnie. M jest dalej u Moniki na rekonwalescencji. Mam go odebrać o 9:30. Nic z tego nie wychodzi. Miał ciężką...

 
 
 
Poniedziałek 29 Stycznia 2024

Wstaje wcześnie i lecę na południe Kampali. Mam spotkanie z panem od etykiet termokurczliwych. Maglowaliśmy się dwie godziny. Różne...

 
 
 

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page