top of page

Piątek 19 Stycznia 2024

  • filippuczka
  • 23 sty 2024
  • 4 minut(y) czytania

Nowy pan bramowy chce się wykazać. 7:30 rano. Zostaje obudzony szaleńczym zamiataniem. Chłopak jedzie podwórko za domem miotłą wielkością i kształtem przypominającą koński ogon. Każda kultura ma takie miotły. Oni z trzciny my z gałązek brzozowych. Wszystko skrzętnie związane w pęczek. Miotła tego rodzaju zmusza cię do zgięcia się w pół. Tak powstały babiny. Muzyka do 6:30 a potem zamiatacz o 7:30. Rany chrystusowe. Momo dalej w szpitalu. Pewnie już wygląda jak poduszka na igły. Biorę Mirię pod pachę i jedziemy na zakupy. Do karefura, bo bezpiecznie i nikt cię nie oszwabi. Uznałem, że sobie ugotuję spaghetti Bolognese. Potrzebuję trochę odmiany od bananów. Pozwalam Mirii kupić co chce do naszego domu plus co chce dla siebie. Kupiła sobie zupki chińskie. Z wszystkiego co jest dostępne w sklepie chcesz zupki? Tak! No dobra. Wracamy. Zagapiłem się na rozjeździe, musimy cisnąć 5 km dalej. Nie powinienem jeszcze jeździć na pamięć. Dojechaliśmy. Zasiadam w moim biurze i próbuje ogarnąć się z mejlami. H, tak każe się nazywać pan od bramy (Hejcz) bierze się za mycie samochodu Moniki, który dalej u nas stoi. Tyle ze spokoju i ciszy na mojej werandzie. Godzina piłowania karszerem. Dziewczyny robią przekąski. Samosy, pozostałości po cieście z samos rozwałkowane i również upieczone na głębokim oleju, takie faworki. Do tego jakieś słodka masa mączna pokrojona na kawałki wielkości standardowych kostek do gry w chińczyka. Również na oleju. Nokaut. Kalorie posłały mnie do łóżka. Godzina 18:00, budzi mnie Monika. Oczywiście że wbiła się bez zaproszenia. Tutaj nie ma kultury dzwonienia przed przyjazdem, zapowiadania się. Stoję pod bramą, otwieraj. Tak jak kiedyś w Polsce za gnoja. Dzwonisz na telefon i pytasz, czy Kuba wyjdzie się pobawić. Oznajmia, że jedziemy do M do szpitala, nie mam wyboru. Zawozimy mu najpotrzebniejsze rzeczy. Zostajemy na pół godziny, ale musimy znikać bo M jest umówiona z jakąś psiapsiółką. Niechcący zostałem jej kierowcą. No pal licho. Trzeba się odwdzięczyć, bo niańczyła Mojżesza przez prawie 2 miesiące. Dokąd jaśnie pani? Jedziemy do typa, który jest CEO pepsi coli na Ugandę. Spoko nie ma problemu. Coraz mniej mnie jej znajomi zaskakują. Podjeżdżamy praktycznie pod blok mieszkalny. 3 kondygnacje. Za zewnątrz 6 samochodów. Wszystko należy do jednej rodziny. Oczywiście brama. Ochrona z karabinami. Normalka. W środku winda, tym razem bez siostry zakonnej. Sadzają mnie w przepastnym dużym pokoju zaraz przy wejściu, na jednej z beżowych skórzanych kanap na którą życie oddało małe stadko krów. M idzie szukać babci całego rodu Pepsikolowiczów. Okazuje się, że babcia ma wszystkich w de i lata sobie po mieście. Będzie w domu za 45 minut. Trzeba przetracić czas. Na dół schodzi Sarah. Żona pana Pepsi. Ciągnie się za nią stadko rozwrzeszczanych dzieci. Chyba 4, ale tak szybko się poruszają że wydaje mi się że jest ich przynajmniej 7. Sympatyczna młoda kobieta. Mulatka. Miks Duńsko-Ugandyjski. Ponoć korzenie Polskie ze strony Duńskiej. Akcent amerykański. Kolejna prawniczka, która zrobiła dyplom w USA, wypaliła się wróciła do Ugandy i wolała zostać tradycyjną żoną. Nie winie jej. Nie musi pracować do końca życia mając pana Pepsi. Gadamy o Ugandzie okiem zagraniczniaka. Ja wysypuję jej moje CV licząc na kontakt w przyszłości. Spoko się rozmawia, inteligentna i ogarnięta. Wymieniliśmy się numerami. Nigdy nie wiadomo. Musi co chwile uciekać, bo jedno z wielu zaczyna drzeć japę w innej części domu. W końcu zjawia się pani babcia. M schodzi na dół i przejmuje kontrolę. Babcia ma to wszystko w poważaniu i koncentruje się na dzieciach. Obserwuje 15 minutowe gaworzenie do dzieciaczków. Musimy się zbierać. Ale zostańcie, zjedzcie coś. Niee musimy jechać. Pośpieszają pomoce domowe, żeby przyniosły coś do jedzenia. Za minutę zjawia się jedna z pomocy z talerzem z kopułą. Podnosi przykrycie a tam 3 kawałki chleba tostowego. Tylko się uśmiechnęliśmy i powiedzieliśmy, że naprawdę musimy lecieć. Współczuję tej służącej, będzie obsztorcowana jak Łysek z Pokładu Idy. Ciekawe spotkanie. Nie żałuję, że dałem się wyciągnąć. Wracamy do Kulambiro. To jest nazwa dzielnicy w której mieszkam. Odbieramy Mirę z domu i zawożę całe stadko do domu. Jest godzina 00:30, wracam do domu sam. Godzina 1 nad ranem Mojżesz dzwoni. Proszę cię kurwa, zabierz mnie z tego szpitala. Co się dzieje? Nie chcą mi tu pomóc a ja zdycham. Dobra jadę. Podjeżdżam pod Rubina. M siedzi spakowany na zewnątrz. Koło niego jakaś pani z recepcji. On się trzepie, ją też trzepie. Okazało się, że Mojżesz miał atak kwasu, jak co wieczór. Zazwyczaj go stabilizowali, dawali leki, zapinali więcej kroplówek plus tęcza przeciwbólowych. Miał być doktor na dyżurze, nie było. Pani z recepcji mówi, że nie może wyjść ze szpitala o tak, nie płacąc. Mojżesz powiedział jej, że ma się wypałować po królewsku i że jedziemy tam gdzie mu pomogą. Ona na to, że to nie będzie dobrze wyglądało w raporcie. Mało nas to obchodzi. Lecimy do szpitala publicznego. Nie wygląda najlepiej, ale widziałem gorsze w Polsce. Biorą go z miejsca na tył przez jakieś parkingi i kible. Mała izba przyjęć. Na kozetkę. Wpinają go do matriksa. Koktajl do żył w kroplówce. Przestaje go telepać, uspokaja się, prawie zasypia. M dostał dziś diagnozę, jakiś rodzaj przepukliny. Pan doktor mówi, że to trzeba operować jak najszybciej. W końcu ktoś nam coś konkretnego powiedział. W Anglii próbowali go leczyć na cukrzycę i na wysokie ciśnienie. Nie uwierzę w nic jak pomogą mu lepiej w Ugandzie. Jest 4 rano. Lekarze mówią, że więcej dla niego w tym momencie nie zrobią. Proponuje wrócić do Rubina. Mojżesz w narkotycznym stuporze przytakuje. Wychodzimy ze szpitala a jakiś typ w pickupie wbija się w nadkole samochodu Moniki tyłem paki za nic mając sobie odgłos drapanego metalu. Nie mam na to siły. Mówię typowi, że chyba go jezus chrystus i matka boska ostrobramska opuściła. Nie zrozumiał. Macham ręką. Apiać do pierwszego szpitala. Pani na recepcji nie jest zadowolona. Mo oznajmia, że idzie do swojego pokoju a pani ma uspokoić swoje cycki. Jutro będą gadać. Wróciłem do domu o 5 rano. Jestem pieprzonym weteranem jazdy po Kampali. Już mnie nic nie zaskoczy. Wale ryjem o wyro. Nie ugotowałem spaghetti.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Środa 31 Stycznia 2024

Szczęśliwe dni nadeszły nam jak manna z nieba. Od północy sraczka jak Old Faithful w Parku Narodowym Yellowstone. Noc poprzerywana....

 
 
 
Wtorek 30 Stycznia 2024

Planujemy ogarnąć się wcześnie. M jest dalej u Moniki na rekonwalescencji. Mam go odebrać o 9:30. Nic z tego nie wychodzi. Miał ciężką...

 
 
 
Poniedziałek 29 Stycznia 2024

Wstaje wcześnie i lecę na południe Kampali. Mam spotkanie z panem od etykiet termokurczliwych. Maglowaliśmy się dwie godziny. Różne...

 
 
 

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page