Środa 3 Kwietnia 2024
- filippuczka
- 3 kwi 2024
- 5 minut(y) czytania
Pierwszy raz, od nie wiem kiedy, przesypiam budzik. Niewiele, bo 15 minut, ale zawsze. Mam być u Nathana o 10:00. Szybkie morsowanie, bez śniadania. Wrzucam na pakę wszystko co pożyczyłem, wraz z nieszczęsną pękniętą plastikową beczką. Jadę, zaczyna lać. Nie lubię jeździć na wschód, nie ważne która jest godzina, okolice stadionu Mandeli zapchane są jak ja cię przepraszam. Będę przed czasem. Zatrzymuje się przy jednym z przydrogowych skupisk rzeczy na sprzedaż. Ciężko to nazwać sklepami. Szukam beczki dla Nathana. Facet bez ucha przynosi mi jedną niebieską. Brudna jak święta ziemia. Już się bierze za przekładanie kranika. Proszę o otwarcie. W środku glony i ameby grają w klasy. Nie panie, nie masz czegoś czystszego? Wypatruje białą, pewnie po jakichś chemikaliach które zżarłyby kozę jakby zanurzyć. Mówię, że nie mam czasu i proszę wrzucić na tył. Ile? 30. Ech, niech będzie. Dojeżdżam pod Nathanową górkę. Drogi śliskie i błotniste. Zarzuca mną jak na lodowisku, ale Salamandra ma moc. Jestem 15 minut za wcześnie. Standardowy Filip. Gospodarz dzwoni, że będzie za 10 minut. Nie ma problemu, posmęcę się po włościach. W końcu Nathan pojawia się na bodzie. Pokazuje mu wszystko co pożyczyłem oraz rozwaloną beczkę. Mówi, że mam się nie przejmować, bo myślał, że nigdy tego nie oddam. Pytam się, ile takie cudeńko? Nie chce mi powiedzieć, wciskam mu 40 do kieszeni i mówię że ma się uciszyć. Wczoraj zaproponowałem mu, że go obwiozę gdzie chce. On pakuje do auta butle z gazem. Pytam o co chodzi. Został zaprzężony do jakiegoś zadania rządowego które ma na celu wykrycie szmuglerów gazu. Nie wiem do końca o co chodzi. Kupił zegarek za jakieś straszne pieniądze, do którego można wsadzić kartę SIM. Pytam się na co, jak teraz się takie płytki z Samsunga albo Appla za 20 funtów które trzymają 500 dni i można je sobie nawet wsadzić do… baku. Chodzi mu o to, żeby namierzać te butle. Jak się dowiedział o moim rozwiązaniu to trochę spochmurniał, widzę, że mu nie w smak zegarek za parę milionów. Jedziemy w stronę centrum. Gdzieś na wysokości mojego domu skręcamy w stronę zabudowań jakiejś szkoły. Okazuje się, że to technikum lub zawodówka. Mijamy po kolei szkolne warsztaty samochodowe, pole pod dachem, gdzie młodzież kładzie cegły, potem budka, gdzie uczą się spawać, itd. Stajemy pod parterowym budynkiem metaloplastyki. W środku 30 uczniów rzęzi wielkimi pilnikami o kawałki metalu w imadłach. Biały nauczyciel, na oko koło siedemdziesiątki z zapałem dziecka któremu dano kilo cukru i dwa red bulle, tłumaczy młodziakom jak się obrabia na tokarce. Szarpie ich tam, skacze po nich. Spoko chłop. Wygląda mi na Holendra. I tak też trochę z akcentu. Tutaj też jeden z nauczycieli robi drugie dno do butli gazowej od Nathana, żeby schować tam zegarek. Siedzimy z pół godziny. Dojeżdża do nas brat Nathana. Niemrawy i osowiały. Nie da się z nim nawiązać kontaktu. Po następnych piętnastu minutach czekania nie wiadomo na co decydujemy się na ewakuację. Nathan pyta, czy mam czas i czy mógłbym na coś zerknąć. Bierze mnie do małej wąskiej drukarni. W środku 3 panów nadzoruje druk plakatu. Okazuje się ze to miejsce, gdzie drukowane są naklejki na alkohol Nathana. Marka nazywa się Sky Lite (Lekkie Niebo?) Pokazuje mi dwa projekty i pyta się co sądzę. Mówię, że wyglądają jak gówno. Pytanie jest takie: kim jest twój klient docelowy. Dobrze wiemy, że tak zwany menel. Wszystkie alkohole wyglądają tu tak samo, jakby ktoś opity tymże trunkiem próbował sztuki Painta w Windowsie 3.11. Siedem różnych czcionek na kartoniku 5cm x 5cm, tyle samo kolorów. Masakra. Pyta się czy mu pomogę. Nie ma problemu. Zajeżdżamy do mnie do domu i odpalam peceta rakietę. W końcu robi to do czego był zaprojektowany. Siedzimy parę godzin i próbuje mu wcisnąć projety Ai z ChatGPT. Zbyt nowoczesne jak na jego smaki. Drukujemy 4 różne. Wziąłem jego projekty i trochę wyczyściłem, bo można by dostać epilepsji patrząc na to. Idziemy do pobliskiego sklepu z gorzołą. W środku ściany tak brudne, że jakby ktoś nasrał to nikt by się nie zorientował. Wita nas 3 panów. Jeden żulik raz jest za kasą a raz ciągnie z butelki po drugiej strony lady. O kurde, to ten od Czarnej Perły. Witamy się jakbyśmy się znali 100 lat. Pytamy się co oni sądzą o brandingu. Po 20 minutach dywagacji stwierdzają, że nie ufają mojej. Tutaj kolory są bardzo polityczne. Żółty to partia rządząca, niebieski i czerwony to dwie partie opozycyjne. Podobają im się kiczowate naklejki. Mały eksperyment socjologiczny a rozumiemy z czym mamy do czynienia. Robimy zdjęcie innych marek i wracamy do domu. Przerabiam resztę i wysyłam na jego mejla. Wiszę mu za cały dzień przed audytem. Siadamy na werandzie i jemy późny lunch. On mnie wypytuje o procesy produkcji wszystkich znanych alkoholi, ja wypytuję go o Ugandę. Po pierwsze co to dokładnie znaczy „muzungu”? Przede wszystkim biały człowiek. To wiem. Ale też osoba bogata. Lokalni mówią czasami do siebie jak się dorobią i mogą wydać. Coś w stylu: ach patrz na mnie, ale dzisiaj zabiałasowałem, jaki jestem pan. Potem pytam o język co lepiej znać, Luganda czy Swahili. Mój rozmówca twierdzi ze Luganda się rozprzestrzenia i wszystkie ościenne kraje już posługą się tym językiem. Swahili dalej ma zbyt mocne konotacje z wojskiem i policją. Tutaj uważa się, że jak ktoś idzie do policji albo wojska to nie wie co ma ze swoim życiem zrobić i jest najzwyczajniejszym niewyedukowanym złodziejem. Ten aspekt braku edukacji ma największe znaczenie. Jako że spędzają ludzi z około 30-40 różnych plemion, a każdy mówi w innym języku oraz rzadko kiedy ktoś zna angielski to jest wymogiem, żeby wszyscy porozumiewali się w Swahili. Rekruci mają szkółki i muszą opanować ten język. Dlatego konotacje są nieciekawe. Plus wojskowi z czasów Amina robili to samo. Wszystkim się źle kojarzy. Lepiej żebym się nauczył Lugandy. Potem pytam o kulturę pracy. Dostaje zdawkowe: jak potrzebujesz zatrudnić 4 Ugandyjczyków lepiej zatrudnij jednego Kenijczyka. Zauważam, że mamy tutaj lekki syndrom stolicy, my tu najlepsi i szlachta. Wszystko dookoła to fuj. Ech. Nawet w Ugandzie trafię na Goroli. Żegnamy się, bo korki go zmielą na wiór. Ja wracam i próbuję odpocząć, bo znowu mnie wymiętosiła jazda po całej Kampali. Po godzinie zabieram się za ogarnianie spraw bieżących. Finanse i nieszczęsne opłaty za testy i inne fajowe rzeczy związane z UNBS. Mojżesz dzwoni i streszcza, że pewnie znowu wyląduje w szpitalu. Ech znowu wszystko się spowolni. Kij. Przyda mi się przerwa. Dostaję telefon od mojego audytora z wczoraj. Miał mi załatwić szybsze testowanie za 300. Załatwił, ale za 2 miliony. No chyba go puczy. Mówi, że normalnie to jest 6 milionów. No teraz to chyba ma gorączkę. Z miejsca dzwonie do Martina i pytam o co biega. Dostaje informacje, że faktycznie go puczy i mam zaczekać, on to załatwi sam. Standard, widzą białego i z miejsca chcą się nachapać. Gadałem wczoraj z Martinem, on też się chce nachapać, ale powoli. Wole to drugie. Rzucam wszystkie papiery w diabły, bo mam dość. Mirka przychodzi i jęczy o pieniądze, bo musi podlać kwiatku u Moniki. Co jeszcze? Jedź jedź, a kysz. Wyłączam telefon na noc. Jak mnie ktoś obudzi jutro to zwariuję.
Comments