Wtorek 6 Lutego 2024
- filippuczka
- 6 lut 2024
- 4 minut(y) czytania
Noc znowu bez głośnej muzyki. Nie wiem co się dzieje. Czy to obecność Sankary z kogutami. Czy może reszta sąsiadów w końcu poszła ceremonialnie ponabijać głowy właścicieli na piki. Co z resztą chętnie bym zobaczył a nawet zapłacił. Także zero komarów zero larma. Wstaję, wrzucam w siebie 2 banany i pół ananasa i lecę na spotkanie z Martinem. Drogę na południe już kojarzę. Mapy mam z boku, ale nie patrzę. Kłęby czarnego dymu ulatniają się z diesla. Normalka. Tutaj normy spalania nie istnieją. Tutaj spalanie jest normą. Zauważam, że nie potrzebuje używać sprzęgła żeby zredukować bieg. Nie wiem do końca czy to wada czy udoskonalenie. Niemniej bawi. Mapy mówią 20 minut, wiem że będzie 40. Wjeżdżam na teren zakładu, parkuje byle gdzie, widzę że nasza konkurencja ma tu też fabrykę. Jakiś likier whiskopodobny. Wielki magazyn. Jeden biały chłop przy biurku. Nikogo dookoła. Pukam w bramę. Martin wstaje i próbuje zakłopotany uprzątnąć sterty dokumentów. Nie wiem po co. Jakby chciał osiągnąć moje standardy to by musiał trzy godziny to biurko ogarniać. Daje za wygraną i siada. Robię mały wywiad:
- Dlaczego Uganda?
- Miałem biznes w Kenii. Robiłem safari, szło bardzo dobrze. Przyszedł inwestor, chciał mnie wykupić. Pierwszy raz powiedziałem nie. Drugi raz powiedziałem nie. Za trzecim razem przyszedł z głupią ilością pieniędzy. Każdy ma cenę.
- Szanuje to.
- Ten biznes z wodą zacząłem 10 lat temu. Zawsze się kręciłem koło filtrów. Mam 45 lat. Firma samograj. Generalnie to jestem na emeryturze. Przychodzę tu, żeby się nie zanudzić. A do Ugandy ściągnęła mnie żona, dodatkowo była lepsza koniunktura tutaj niźli w Kenii.
Obgadujemy sprawy techniczne tego co mamy w domu/zakładzie. Muszę stwierdzić, że guzik wiem o wodzie. Próbuje go przekonać do pomocy i kłamię jak z nut, że za niedługo będę potrzebował system na 30 metrów sześciennych na dzień. Proszę o wycenę i robię aluzje, że pieniądze nie grają roli. Tak, ja, w niebieskich gatkach i japonkach. Wycena będzie. Pan lubi gin, będziemy dostarczać gin nie ma problemu. Zgadujemy się, że niedługo obydwaj jedziemy na narty. Parę anegdot, śmichy chichy. Obiecujemy sobie bliską współpracę. Wszystko trwa nie dłużej niż 10 min. Wiem, że z lokalsem by to było z 45 min jak nic. Wychodzę z kupą wiedzy, adresów stron internetowych, adresów agencji rządowych oraz bezpośrednimi poradami komu trzeba dawać w łapę i jak często. Wracam do domu. Po drodze się rozmyślam i jadę na zakupy. Dom Moniki jest zaraz koło karefura. Nie dzwonię do M bo pewnie zdycha. Ledwo wracam do domu, dzwoni M. Wczorajsza przepowiednia się sprawdziła. Nostradamus perystaltyki jelit. Filip zawieź mnie do szpitala, proszę. Jest w miarę wcześnie, nie rozbiję się o korki. Zdaje mu raport w aucie z wywiadu z Martinem. W połowie drogi zatrzymuje nas policja. Mojżesz pyta się jak może pani pomóc. Pani nie ogarnia angielskiej nomenklatury i odbiera to pytanie za afront. Coś tam memłe że sprawdzają czy są jakieś wykroczenia. Mojżesz drze na nią ryja, że jedziemy do szpitala. Ona drze na niego, że to w złą stronę. On, że do Rubina. Aha ok. Odjeżdżamy a Mojżesz daje popis najpiękniejszych epitetów jakie w życiu słyszałem z najbardziej Angielskim akcentem taksówkarskim. Wyrzucam go pod szpitalem jak psa. Nie chcę mi się tam wchodzić. Momo jest dużym chłopcem, poradzi sobie. Przecież to już chyba z 15 raz. Już się pogubiłem który. Wracając przestrzegam przepisów jakbym sam je napisał. Aktywność policji jest dzisiaj z najwyższej półki. Chyba się pieniądze w budżetówce skończyły. Wszędzie węszą. Wyskakuje na chwilę pod sklepem z dumnie prężącym się szyldem Supermarket Środkowo Wschodni. Mam nadzieję na jakieś tureckie kiełbaski albo kupę przypraw. Gdzie tam, to samo co każdym innym. Komuna, bieda, nawet octu nie ma. Mają czelność mieć rogatkę na parking z ochroną z kałachem. A w środku pracownicy śpią między półkami. Pusty sklep, pusty śmiech. W końcu dom. Robię pizzę. Mam ochotę na coś świńskiego. Oczywiście na lokalnej mące do wszystkiego. Wiem, że wyjdzie mi drożdżówka jak w latach 90 od pani z budki koło Askony w Pszczynie. Robię 2 wielkie dla mnie i dla H. Sos pomidorowy, tuńczyk, cebula, ser gouda (cena z kosmosu), oregano. Coś wyszło, może być. Horrendalna ilość węglowodanów posyła mnie i H na sjestę. Słońce też dało popalić dzisiaj. Zaczyna się tropikalna ulewa. Czy może być coś lepszego do spania? Knockout. Koło 18 dzwoni pacjent zero. Pod nosem mędzi, że go zostawiają na noc. Wiedziałem. Pyta czy nie pojechałbym do restauracji Dream dla niego po zupę, bo nic mu tu w szpitalu nie pasuje. Normalnie nie byłoby problemu, ale o tej porze pchanie się w centrum to jest motoryzacyjne seppuku. Mówię mu, że szybciej będzie jak ogarnę wywar z podzespołów ze sklepu. Proponuje, żeby zadzwonił, niech wyślą bodę. Coś tam jęczy ze go boli i się rozłącza. Ivan dzwoni czy ja coś wiem o zupie. Ja nic nie wiem o zupie i nie chce wiedzieć. A ok, to on ogarnie. Proszę Cię bardzo. Zabieram się za nieszczęsny filtr. 2 godziny na różnorakich stronach. Chyba to mam. Wrzucam go na cykl samoczyszczący. Jutro druga faza. Jak tylko wrócę z wycieczki po kontener IBC. IBC to 1000 litrowy pojemnik na płyny. Ciężko dostać w UG czysty albo tylko po wodzie albo alkoholu. Jest jeden hindus co sprowadza prosto z niebios. Dostać się do niego jak mi dzisiaj udowodniono to jak przebijać się przez labirynt. Wszyscy wiedzą, gdzie to jest, ale jak pytam o kierunki to równie dobrze ktoś mógłby tam cichacza puścić i kazać mi się kierować węchem. Ludzie tutaj nie potrafią wziąć google maps, wrzucić pinezkę i po krzyku. Nie panie. Pojedziesz na dzielnice Lugogo, tam jest taka mała stacyjka benzynowa, musisz jechać wzdłuż 2 kilometry albo mile, tam jest rondo, koło ronda sprzedaje Krzysiu, to to jest po drugiej stronie od Krzysia. Siedzisz i słuchasz i tylko potakujesz, bo wiesz, że za cholerę nie zmienisz ich systemu. Zadzwonię do Krzysia jutro.
Comments