Niedziela 11 Lutego 2024
- filippuczka
- 12 lut 2024
- 3 minut(y) czytania
Muzyka znowu dała popalić. Przeklęta waka waka Szakiry jako crescendo całego wykonania. Wstaje przed 11:00 i ledwo co widzę na oczy. Ciężka noc. Nie potrafię się rozbudzić, nie potrafię zasnąć. Tryb zombie i wytrącanie się z zawiesiny sennej w akompaniamencie książki. Taki bezsens do 16:00, nie potrafię się za nic zabrać. M przyjeżdża, je swoją papkę i wyciągam go naszego ulubionego sklepu z narzędziami. Kupuję zgrzewarkę do rur, bo mnie wnerwia że musze polegać na jakichś patałachach. Nauczę się sam. Wszystko jest dla ludzi. Pytamy o pompy. Zlatuje się czwórka ludzi, którzy myślą, że coś wiedzą. Nikt nie wie nic. Podstawowe pytanie jakie tu jest ciśnienie. Yyyy eee. Prosiłybyśmy abyście państwo znaleźli pudełka od tych pomp z instrukcjami to się dowiemy. Ale to są ostatnie sztuki. Wszystkie 10? I co żadna z nich nie ma pudełka? Yyyy, eee. Mojżesz próbuje wtłoczyć logikę do bezkresnych oceanów. Ja się poddaję, idę na ławeczkę i szukam formuły na kalkulowanie ciśnienia z tych informacji co są na pompach. Znajduje coś na jakimś Hinduskimi kanale YouTube. Przegrzebuje się przez horrendalny angielski. Mam co chciałem. Szybkie przeliczenia i wszystko wiadomo. Na razie rezygnujemy z zakupu, bo chcemy sprawdzić to co mamy w domu. Gawiedź rozchodzi się skonsternowana. Kurtyna opada z jękiem oraz wrodzoną niechęcią. W drodze do domu zahaczamy o pobliski supermarket. Wypolerowany z zewnątrz na błysk. Pełno znaczków Japońskiego jena na fasadzie. Nie mam pojęcia czemu. Pewnie kolejny przypadek: fajnie wygląda i tak egzotycznie to smarniem na front. Dobrze wypchane półki. Trochę nie jak Uganda. A nie, jednak Uganda. Naliczyłem się przynajmniej 27 ekspedientów i ekspedientek wałęsających się po alejkach. Dziewczyny podpierające lodówki. Chłopcy śpiący z łokciami na jakichś skrzyniach. Wygląda to tak jakby w gimnazjum zostawić młodzież w klasie z jakimś super nudnym filmem o mitochondrium, nakręconym w latach 90 i liczenie że będą zainteresowani i będą robić notatki, a ja mogę się wymknąć na fajkę z panem z wuefu. Wracasz, a tam wszyscy rozwaleni na ławkach nie wiedzą co ze sobą zrobić a Jaś już ma jedną nogę za oknem. Najpiękniejsza scena - przy kasie. Mojżesza już coś puczy. Pani w chuście kompletnie niezainteresowana całym otoczeniem kasuje wszystko z prędkością erozji nabrzeża w Parku Słowińskim. Momo siedzi zaraz za kasą, tam, gdzie się zsuwają towary i czeka też znudzony. Ja chcę wszystkich rozszarpać na strzępy i zafundować wszystkim po kresce koki. Dochodzi do płacenia. Pani zgina się w pół o 180 stopni i jakoś tak spod kiecy podaje maszynkę w generalną stronę Mojżesza. Mojżesz odpowiada tym samym. Widziałem sparaliżowane jamniki od pasa w dół które mają więcej gracji. Najgorsze dokowanie w historii lotów na orbitę. Ma-sa-kra. Śmieję się z tego przedstawienia. Jakiś chłopak próbuje pakować mi rzeczy. A idź pan, ja tu więcej życia tracić nie będą. Wyrywam mu wszystko z rąk i pakuję do mojej torby z Ikei. A właśnie. Mała notka. Od pewnego czasu nie ruszam się nigdzie bez tej dużej niebieskiej torby z Ikei. Przeszmuglowałem jedną tutaj i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Jakbym miał napisać podręcznik survivalu to druga rzecz po scyzoryku jaką potrzebujesz w dżungli to torba z Ikei. Wszystko mieści, zawsze, niezależnie od tonażu. Wodoodporna, może służyć za parasol. Jak ci się paczka jajek rozpieprzy to nic nie przemaka. Możesz nosić w niej piach, gruz, opał, noworodki. Możesz kogoś zadusić jak potrzeba. No bez liku zastosowań. Jestem zagorzałym fanem i piewcą Szwedzkiej myśli tasiowej. Jak ktoś czytał Autostopem Przez Galaktykę – Adamsa Douglasa, tam w kosmos radzą, że najlepiej zabrać ręcznik. Ta torba to jest taki ręcznik. Wracając zatrzymujemy się w małej spelunie przy drodze. Szaszłyki z wieprzowiny są obracane w ilościach festiwalowych. Bierzemy dla mnie i dla H, oraz druga paczka dla Moniki, bo jej się wróciło z wojaży. Obok pan w w garniturze rozprawia sam ze sobą ściskając w ręku mała buteleczkę Waragi. Oho nasz potencjalny klient, ale jeszcze nie teraz. Na stoliku obok grilla znajduje się talerz z mikroskopijnym papryczkami pili pili (na mój gust piri piri ale tu nie ma różnicy pomiędzy L a R). Trochę poddymione. M mówi spróbuj. Boże co za aromat. Ostre tak sobie. Wszyscy co mnie znają to wiedzą, że moje takie sobie, to dla innych wyrok śmierci. Ale jaki smak, jezusieńku, nigdy nie jadłem tak aromatycznej papryki. Kradnę garść do folii. Dom. Siadamy na werandzie. Dzielę się z H. Zachodzi słońce. Wieprzowina prima sort. M musi szybko spadać, bo jak ominie jego czterogodzinne okienko jedzeniowe to jego organizm go zwinie w kłębek i ciężko go będzie znowu rozsupłać. Narka. Siedzę i myślę, że o czymś zapomniałem. Lawenda! Ach, nikt nie zginie. I tak było za mocne słońce. Jeść nie woła. A plecy dalej ała. Ogarniam bloga żeby był trochę bardziej nawigowalny. W nocy zakładam Instagrama. Mam zamiar wrzucać zdjęcia z tak zwanej czapy. Bez obróbki, bez rozwlekłych komentarzy. Takie jakie są. Prace trwają. Za bardzo mam zajob codziennie. Uf.
Comments